Ppłk dr n. med. Stefania Szantyr Powolna

35 min czytania

Ppłk dr n. med. Stefania Szantyr- Powolna ps. „Hanka” – prezes honorowy Stowarzyszenia

 

MOJE UNIWERSYTETY

 

„Gdy  wieczorem   marzę sam,

to  w  mej wyobraźni

Stają  widma  dawnych   lat,

szczęścia  i  przyjaźni.

Gwar  wesołych  młodych słów

w  głowie  mej  się  cieśni

Zda  się  słyszeć miły  dźwięk

ulubionej pieśni

       Gaudeamus Igitur…………”

 

 

We  wspomnieniach z okresu dzieciństwa sielsko-anielskiego  często  pojawiają   się   obrazy    ze    spotkań    mego    Taty   z Przyjaciółmi   –   Tato   zaczynał   (wstęp), a   następnie  radośnie   brzmiało Gaudeamus. Ta   pieśń  pozostała na zawsze w mej pamięci.

A potem były  pieśni wojskowe, patriotyczne…… Dyskutowano.  Wiele   mówiło    się   o   Piłsudskim,   Hallerze,   Żeligowskim  (tato   i   mama  brali   udział  w   walce   o   Wilno).

 

Urodziłam  się  30   lipca 1924  roku w   Wilnie.   Tato – hr. Bolesław   Ursyn-Szantyr-  farmaceuta,   mama   Emilia   z   Ostrowskich   –   urzędniczka   stworzyli  w   domu   serdeczną,   ciepłą,   patriotyczną  atmosferę.

 

Szkołę   podstawową,   gimnazjum   i   maturę   (już   na   tajnych   kompletach)  ukończyłam   w   Wilnie.

Gdy 1 września 1939  roku  wybuchła   wojna   miałam 15 lat.

Byliśmy   wszyscy   przerażeni,   zagubieni   (zwłaszcza   młodzież), pełni   niezrozumienia  jak   to   się   mogło   stać,   że   ktoś  się   targnął  na   naszą   ukochaną   Ojczyznę.   Nie   wiedzieliśmy   co   robić !

  

  1. 1.       Konspiracja.   Armia  Krajowa

Miesiąc   później  spotkałam   starszego  kolegę   z   harcerstwa,  który powiedział,  że Oni (!)  wiedzą,  co trzeba robić.  Zaproponował  mi   przyłączenie się do  oddziałów  konspiracyjnych, które wkrótce weszły w skład  Związku Walki Zbrojnej,  przekształconego w  początkach  1942 roku  w  Armię   Krajową.  Po zaprzysiężeniu  używałam pseudonimu  „Hanka”.

Ukończyłam  kurs  sanitarno-łącznościowy. Pamiętam  dobrze dom i postać  prof. Kornela Michejdy,   który   prowadził   szkolenia z  chirurgii  i   na   mnie   demonstrował  zakładanie   opatrunków  (z   czego   byłam   bardzo   dumna).

Dom   ten   (z drugiej strony)   odwiedziłam  też   parę   lat   później,   przynosząc  z  oddziału  partyzanckiego   III   brygady  list   do  prof. Stanisława    Hillera,   list   od   syna,  Janka   Hillera  (zginął  później  pod   Wilnem  w   czasie  akcji  „Burza”).

 

Pełniąc   funkcję   łączniczki  (m.in.  przewoziłam   broń,   przeprowadzałam  ludzi  do   oddziałów   partyzanckich,   organizowałam  sieć  kolportażu   prasy   podziemnej)   i   sanitariuszki  (opiekowałam   się   rannymi)  –  zorganizowałam   też   pluton  sanitarno-łącznościowy.

 

Z moimi  medycznymi   praktykami   –   a   już   wtedy   marzyłam,   by   zostać   lekarzem –   wiąże   się  wspomnienie  z   oddziału   partyzanckiego,   gdy   przyprowadzono  do   mnie   chłopca  z  raną   postrzałową  głowy  (kula   prześlizgnęła  się po  kości  skroniowej).  To   był   mój   pierwszy   raz  udzielania pomocy,  zabrałam   się   energicznie   do   opatrywania,   ale   gdy  zobaczyłam  w   ranie   chodzącą   wesz  –   zrobiło   mi   się   słabo   i   nie   mogłam    już   tego   opatrunku  dokończyć.   Nie   wróżono  mi   lekarskiej   przyszłości.

 

Wilno   kilkakrotnie   przeżywało  zmianę   okupanta  (Rosjanie  –  Niemcy  –   znów  Rosjanie),   liczne   aresztowania,   egzekucje,  bombardowania,   zastrzelone,   nadpalone   ciała,  których  widok i  ten   zapach  palonego   ciała  na   zawsze   pozostał w  pamięci.  Słynne    morderstwo   w   Ponarach,   podstępne   aresztowanie  dowódców   oddziałów   partyzanckich  (rzekomo   zaproszonych   na   rozmowy)    po   wejściu   wojsk   Armii   Czerwonej   –   to   były   wstrząsające   przeżycia.

 

2.   Aresztowanie.  Wyrok.  Obóz

Za   działalność   konspiracyjną  7   grudnia  1944   roku   zostałam   aresztowana  przez   NKGB.  Pierwsze   przesłuchanie   trwało   trzydzieści   kilka  godzin.  Śledztwo   było   bardzo   okrutne.   Byłam   bardzo   bita,   miałam   złamany   nos.   Cela,   w   której   siedziałam   mieściła   się  w   schronie   gmachu   NKGB,   wcześniej   mieściła   się  tu   ubikacja,   o   czym   świadczyły   ślady   na   ścianach,   a   na   podłodze   dziury  po   wyrwanych   sedesach.   Cela   była   bardzo   mała,   miała   jakieś   kilka   metrów  kwadratowych.   Był   czas,   że   musiało   się   w   niej   pomieścić  ponad   20   dziewcząt.  Leżałyśmy   na   zakładkę  prawie   rozebrane,   bo   było   bardzo   duszno   i   gorąco.

 

Błogosławieństwem   wtedy   były   dla   nas   chwile,   gdy   jeden   ze   strażników,   a   był   nim   niemłody   już,  mówiący   po   polsku  Żyd –  Rubinowicz –  otwierał   drzwi   i   prosił   mnie,  abym   śpiewała   piosenkę   z  repertuaru   Hanki   Ordonówny  o  Srulku,   synu   biednego Żyda.   Wzruszał   się,  a   my   byłyśmy   szczęśliwe,   że   miałyśmy  trochę   świeższego   powietrza.

 

Śledztwo trwało kilka miesięcy.   Pod   koniec marca 1945 roku   odbyła się  rozprawa.   Sądził   nas  Wojenny   Trybunał   ZSRR.   Było   nas  12   dziewcząt   i 2   mężczyzn.   Starałyśmy   się   wyglądać   godnie,   uczesane,   w   wygładzonych   rękami   sukienkach.   Na   pytanie  „Jakie   jest   wasze   ostatnie   słowo?”   –   odpowiedziałyśmy,  że   gdyby   zaistniała   taka   potrzeba,    robiłybyśmy   jeszcze   raz   to   samo,   służyły  Ojczyźnie.   Wyrok   dla   większości  z   nas  ( i dla  mnie)  brzmiał :   10 lat   ciężkich  prac   w   obozach,   5   lat   pozbawienia  praw   obywatelskich   i   konfiskata   mienia.   Kilka   dni   po  rozprawie  przewieziono   nas   do   największego   więzienia  w   Wilnie,   na   Łukiszkach.

 

Cztery   tygodnie   później –   1   lub   3   maja  1945   roku –  kilka   tysięcy   więźniów   zostało   poprowadzonych   na   dworzec.   Byli   to   niemal   sami  mężczyźni.   Nasza   dwudziestokilkuosobowa  grupa   kobiet –   zmęczonych  i   wycieńczonych   –   szła  na   końcu.   Za   nami   sfora   ujadających  psów,   pilnujących   byśmy   nie  odstawały   od   kolumny.   Na   dworcu   towarowym   wszystkich   więźniów   załadowano   do   bydlęcych   wagonów.   Wiadomość   o   transporcie  już   jakimś   cudem   rozeszła   się   po   mieście   wcześniej,   gdyż   daleko   za   torami   stał   tłum   –   na pewno   naszych   matek,  rodzin   –   aby   nas   pożegnać.   W   wagonie   było   maleńkie   okienko   –   przez   załzawione   oczy   starałyśmy   się   rozpoznać  bliskich   –   niestety,   wagony   stały   za   daleko.   W   pamięci   i   sercu   wrył   się   na   zawsze   obraz   machających   tysięcy   rąk…….   Pociąg   ruszył…….

 

Stukot   kół   wciąż  oznajmiał,   że   jesteśmy   coraz   dalej  od   najbliższych,   od   ukochanego   Wilna.   Któregoś   dnia   usłyszałyśmy   jakieś   krzyki,   wiwaty,   strzały.   Konwojent   powiedział   nam,   że   skończyła   się   wojna !   Pojawiła  się   iskierka   nadziei  –  a   więc   powinniśmy   wrócić ?!   Ale   pociąg   nieubłaganie   mknął   dalej   i   dalej   w   nieznane.

 

Nie   sposób   na   kilku   kartkach   przekazać   całej   gehenny   tych   następnych   11  lat.  Było   wiele   momentów,   które   dotąd   jeszcze   jak   okrutne   koszmary  pojawiają  się  we   śnie.   Może   więc   o   niektórych   z   nich…..

 

Podróż   nasza   w   tych   okropnych   warunkach   (wagon  bydlęcy,   otwór  w  podłodze   na   potrzeby   fizjologiczne,   woda   i   solona   ryba  jako   racja   żywieniowa)   trwała  jeszcze   kilka   tygodni,   aż   dowieziono   nas   do   obozu   w   rejonie  Uchty   –   Komi   ASSR.   W   obozie   tym   o   nazwie   Sedju   przebywali   sami   kryminaliści  (mężczyźni   i   kobiety).   Na   wstępie   naczelnik   obozu   uprzedził   nas,   że   rzeczy  osobiste   należy  trzymać   przy   sobie.   Próbowałyśmy,   ale   i   tak   wkrótce   zostałyśmy   okradzione   z   ubrań,   butów  i   innych   rzeczy.   Poza   tym   naczelnik   ostrzegł,   byśmy   nie   korzystały   z  używanych   przez   więźniarki   kubków   i   menażek,   ponieważ   wszystkie   te   kobiety  były   zarażone  syfilisem.

 

Na   początku   w   okresie   letnim   pracowałyśmy przy   koszeniu   trawy   i   dzikich  kwiatów,   nazywanych   iwanczaj    (herbata Iwana).   Piękne,   wysokie  prawie   naszego   wzrostu.   Kosiłyśmy   je   tasakami.   Jednocześnie   ścinałyśmy  młode   pędy  brzóz,   które   stanowiły   pokarm   dla  bydła,   ale   były   zarazem   dodatkiem   do   naszych  obozowych   zup.  Aby   zarobić   na   kawałeczek   chleba,  trzeba   było  wyrobić   normę   –  200 kg   na   każdą   z   nas,   a   to   nie   było   takie   proste !

 

Zimą  skierowano  nas   do   wyrębu   lasu.   Żadna   z  nas  nie   miała  pojęcia   o   takiej   pracy.   Najtrudniejszą   czynnością  było   dokopanie   się   do   pnia   drzewa –  śnieg   sięgał   powyżej   pasa,   więc   najpierw  trzeba    było   ten   pień   odkopać,  abyśmy  się   mogły  zmieścić   i   pracować   piłą.   Za   pozostawienie   zbyt   wysokiego   pnia   była  kara  –  karcer   i   głodówka.   Zdarzały   się   wypadki   –   gdy   skręcające   się   na   pniu   ścięte   drzewa   padając   miażdżyły  stopy,   a   także   powodowały   urazy   kręgosłupa.

 

Były   tam   i   inne   przeżycia.   Na   początku,  kiedy   pracowałam w parze  z   moją  przyjaciółką   (Halinką)   spuszczona   przez   nas   brzoza  zaryła   się   całkowicie   w   obfitym   śniegu.   Rozpacz   –  nie   umiałyśmy   sobie   poradzić.   Litościwy   konwojent   podrzucił   nam   kilka  belek  z   kubików,  ułożonych     wcześniej   przez  innych i tym uratował   nas   od   karceru   i   pozbawienia   nas   pajki   chleba.   Normą   było  ścięcie   i   ułożenie  2 m³  drzewa.

 

3.   Śmierć nieraz   była blisko

W   tamtym   lesie  zdarzyło   się   tez   coś,  co  do  dziś  powraca   w   koszmarach.   Stanęłyśmy  na   chwilę,   aby   się   wyprostować,   odsapnąć.   Jakieś   pół   metra   ode   mnie   stała   Rosjanka   –   piękna   młoda   dziewczyna,   kryminalistka  z  wieloletnim  wyrokiem.   W   pewnym  momencie  podbiegła   do   niej   druga   Rosjanka   i   uderzyła   ją   siekierą   w  głowę,   która   nagle   rozpadła   się   właściwie   na   dwie   części.   Było   to   dla   mnie   coś   tak   niepojętego,   że   przez  chwilę   jak   sparaliżowana   patrzyłam,   jak   na   jakiś   film.  Ta   rzeczywistość   dotarła   do   mnie   dopiero,   gdy   krzyczący   konwojent   nakazał   zabrać   nieżywa   dziewczynę  i   wracać   do   obozu.   Muszę   powiedzieć,   że   nie   była   to   jakaś   zemsta   czy   odwet   za   jakieś    sprawy,   jakieś   porachunki.

 

Była   to  po   prostu   metoda   na   zmianę  okrutnych   warunków   głodu   i   ciężkiej   pracy.   Po   takim   wydarzeniu   sprawca  był   odsyłany   do   więzienia.   Pobyt   w   więzieniu,   ciepły   kąt ,   kawałek  zapewnionego   chleba   –  był   motywacją,   aby   dopuścić   się   takiego   czynu.

 

Podobny  cel   przyświecał   także   innym  dwom  Rosjankom,    mieszkającym   razem   z   nami   w   tym   samym   baraku   (   mieszkało   w   nim   około   150  kobiet).   Któregoś   dnia   zaciągnęły   starszą   kobietę   za   parawan    oddzielający   część   baraku   od   umywalek   i   tam   ją   zamordowały.   Taki   los   mógł   spotkać   każdą   z   nas.

 

Widmo   śmierci   zawsze   było  blisko.

Będąc   w   pracy   przy   wyrębie   lasu,   w   pewnym   momencie   usiadłyśmy  na   pniu   drzewa,   aby   odpocząć   i   zjeść   kawałek   chleba,   który   przyniosłyśmy   ze   sobą.   Byłyśmy   młode,   któraś   z   nas   powiedziała   coś  śmiesznego,   wybuchłyśmy   śmiechem.   Przybiegł   konwojent   i   nakazał   nam   natychmiast   przestać   się   śmiać,   na   co   jedna   z   nas  ze   śmiechem  zapytała:  „A   co   strzelać   będziesz?”.   Konwojent :  „A   będę”.   Koleżanka :   „No   to   strzelaj”.   I   rzeczywiście  otworzył   ogień.   Jedną   dziewczynę   zranił   śmiertelnie,   parę   było   rannych.   Wróciłyśmy   do   obozu.   Konwojent   otrzymał   nagrodę   za   to,   że   uniemożliwił   próbę  ucieczki.

 

4.   Pierwsza   wigilia   w   obozie.

Zbliżały   się   Święta   Bożego   Narodzenia.  Trudno   było   sobie   wyobrazić,   jak   można   je   przeżyć  z   dala  od   najbliższych.   coraz   częściej  pojawiał   się   smutek  na   twarzy   i   załzawione   oczy.   Postanowiłyśmy   jednak,   że   w   wieczór   wigilijny   nie   będziemy   płakać,   rozpaczać,   że   będziemy   silne,   a   przywołany   obraz   rodziny   będzie   dla   nas  światełkiem   radości.

 

Na   wigilijną   wieczerzę   przyniosłyśmy   do   baraku    resztki   z   obozowego   obiadu   –   łyżka   kaszy   z    kroplą   oleju.    Miseczki   postawiłyśmy   na   stole.   To   była   nasza   kutia.   Wyciągnęłyśmy  chleb,   którym   podzieliłyśmy się jak opłatkiem.  Zaczęłyśmy   śpiewać   „Wśród   nocnej   ciszy”.   Stało   się   coś   niesłychanego.   Poczułyśmy   się    nagle   silne,   pełne   nadziei,   wiary   i   pewności,   że   wrócimy   do    domu,   do   rodziny,   do   Ojczyzny.  Śpiewałyśmy…    „Bóg   się   rodzi”,  „Lulajże   Jezuniu”,   „Cicha   noc”   i   chyba   wszystkie   inne   kolędy.   Stawałyśmy  się   coraz   silniejsze.   Zaśpiewałyśmy   też   piosenkę   o   naszym   życiu,   którą   ja   ułożyłam   (każdą   zwrotkę   śpiewało   się   na   inną   melodię).   Jedna  z   koleżanek   demonstrowała   jakieś  sztuczki,   inne   zaś   opowiadały.   Potem   znowu   śpiewałyśmy.   W   pewnym   momencie   spostrzegłyśmy,   że   jesteśmy   otoczone   współmieszkankami   baraku.   Wszystkie   stanęły   wokół   stołu   zafascynowane   kolędami,   a   jednocześnie   zdziwione,   jak   to   możliwe,   że   w   tej   sytuacji   my   nagle   czujemy   się   szczęśliwe.   Na   koniec   jeszcze  złożyłyśmy   sobie   życzenia  i   zaczęłyśmy   przygotowywać   się   do   spania.   Jeszcze   nie   zdążyłam   wejść   na   pryczę,   kiedy   do   baraku   weszło   kilku   żołnierzy.   Skierowali   się   od   razu   do   mnie,   zrobili   rewizję   i   znaleźli   notatkę   z   piosenką   ułożoną   przeze   mnie.  Zabrali   mnie   ze   sobą   i   skierowali  do  karceru.

 

W   karcerze  było   zaledwie   kilka   stopni   ciepła.   Przyjaciółka   wyprosiła   u   komendanta,   aby   przekazał   mi  tiełogrejkę   (watowaną   kurtkę),    gdyż   zabrano   mnie  ubraną   tylko   w   cienką    sukienkę.  Karcer   był    niewielką   celą,   w  której   przy   zewnętrznej   ścianie  stała   prycza   zbita   z   kilku   desek.   Położyłam   się   na   niej,   ale   po   pewnym   czasie  poczułam,   że   włosy    przymarzają   mi   do   ściany.  Zeszłam   więc    z   pryczy   i   wtuliłam   się   w   kąt   sąsiadujący   z   korytarzem.   Po   pewnym   czasie   przysnęłam.   Nagle   usłyszałam   jakiś   pisk,   coś   dotknęło   moją   stopę.   Zerwałam   się   i   usiadłam.   W   bardzo   skąpym   świetle   sączącym   się   przez   szparę   nad   drzwiami   zobaczyłam  dziwne   stworzenie   wielkości   dużego   kota.   To   ‘coś”   tkwiło   nie   dalej   niż   metr   ode  mnie.   Kiedy   zobaczyłam   długi   cienki   ogon  –   zrozumiałam   przerażona,   że   to   szczur.   Szczur   był   ogromny.   Siedział,   wpatrywał   się   we   mnie,   widziałam   jego   czerwone   oczka.  Wpatrywał   się   bez   ruchu,   ja   również   nie   ruszałam  się,   zaniemówiłam.   Jednak   po   pewnym   czasie   zaczęłam   do   niego   mówić,    siedział,   nie   ruszał   się.   Zaczęłam   śpiewać,   a   że   był   to   wieczór   wigilijny,    zaczęłam   śpiewać   wszystkie   kolędy.   Szczur   cały   czas   tkwił   w   pobliżu   mnie.   Spędziłam    w   tym   karcerze   dziesięć   dni   i   tyleż   nocy.   Szczur   stale   mi   towarzyszył,   nawet  się   do   niego   przyzwyczaiłam.   Chował   się   tylko    wtedy,   gdy   strażnik   otwierał   drzwi,   aby   przynieść   mi   wodę,   chleb   lub   zupę,   potem   znowu   pojawiał   się.   Okruszki   chleba   były   dla   niego.   W   ostatnich   dniach   nawet   trochę  spałam,   a   szczur   się   do   mnie   nie   zbliżał,   nie   dotknął.   Całymi   dniami   z   nim   rozmawiałam.

Kiedy   wróciłam   do   baraku   i   opowiadałam   o   tym,   Rosjanki   były   zdziwione,   gdyż   w   tym   czasie   zdarzały   się   przypadki,   że   szczury   odgryzały   ludziom   nosy   i   palce.   W   naszym   baraku  często   nocą   harcowały   całe   stada    szczurów,   wyjadając   jakieś   resztki,   a   nas   napełniając   przerażeniem.

 

Na   skutek   doznanego   urazu   przy   wyrębie   lasu  zostałam   odesłana   do   Centralnego  Szpitala   w   Wietłosianie   koło   Uchty.  Był   to   duży   obszar  podzielony   na   trzy   zony   (strefy).   W   jednej   z   nich   pracowali   rekonwalescenci   ze  szpitala.  Mieściły  się   tam   różne  pracownie :   stolarska,   krawiecka   i   inne.   Była   też   duża   zona   mieszkalna  –   przede   wszystkim  baraki   męskie,   bardzo   maleńka   ogrodzona  dla   paru   baraków   zona   dla   kobiet   i   bardzo   obszerna   trzecia   zona   szpitalna.   W   tej   zonie   znajdowało   się   kilkanaście   dużych   baraków,   w  każdym   z   nich   mieścił   się   jakiś   specjalistyczny   oddział   (interna,   chirurgia,   psychiatria,   neurologia,   rentgen,   gruźlica,   stomatologia,   oddział   pomocniczy  itp.).   Na   oddziałach   było   zawsze  pełno   pacjentów.   Do   pracy   w   szpitalu   kierowano   kobiety   więźniarki,   które   pełniły  w   nim   funkcje  pielęgniarek,   laborantek,   pomocy   przyszpitalnych.   Kierownikami   poszczególnych   oddziałów   byli   profesorowie   lub   doświadczeni   lekarze,   którzy   narazili   się   władzy   sowieckiej,   bo   nie   uciekli   przed   Niemcami,   a   pozostali   w   swoich   klinikach.   Kadrę   lekarzy   tworzyli   też   tzw.   „wolni”   lekarze, mający nakaz przebywania   w   tym   rejonie   na   tzw.  zsyłce.   Do   tej   grupy   należał   także   naczelny   lekarz,   ogromnie   serdeczny  dla wszystkich i   bardzo życzliwy dla  Polaków. Dzięki niemu, a może głównie siostrze przełożonej – Polce – zostałam zatrudniona w laboratorium.

 

Naczelny  lekarz bardzo dbał o wysoki specjalistyczny poziom szpitala, organizował   często   naukowe  konferencje,   na  które byli zapraszani   lekarze i naukowcy z innych placówek medycznych. Pod wpływem chyba takiej atmosfery „połknęłam   bakcyla” i   wymarzyłam   sobie,   że   zostanę   lekarzem.   Będąc świadkiem śmierci   kilku   pacjentów  Polaków – m.in. członka rodziny Ruszczyców, który zmarł   na   oddziale   gruźliczym,    czy innego Polaka,   umierającego   na   raka żołądka (który prosił o zawiadomienie rodziny,   co   staraliśmy   się   wykonać),   dałam sobie słowo, że zostanę lekarzem.

 

 

5.   Przegrano mnie w kraty

Mieszkałam   we  wspomnianej   wcześniej    zonie   dla   kobiet   i   aby przejść do pracy do zony szpitalnej, należało pokonać krótki chodnik, znajdujący się na terenie zony   męskiej.   Ja   i    inne kobiety pracujące w szpitalu chodziłyśmy tamtędy codziennie.

 

Pewnego  dnia  idąc   do   pracy   do   laboratorium,    jak   zwykle musiałam przejść   obok baraku męskiego. Trzeba   trafu,   że   w tym czasie mężczyźni – przestępcy   grali  w  baraku  w   karty.   Grali   o życie   pierwszej    osoby,    która przejdzie koło okien. To byłam ja. Wiadomość o tym,   że zostałam przegrana w karty dotarła do   środowiska  medycznego,   w   którym  pracowałam. Dentysta, Ormianin został   o   tym poinformowany   przez    jednego   z kryminalistów – cieszył się ich zaufaniem,   bo   korzystali   nieraz   z jego   usług.

 

O  „wyroku”  na   mnie   dowiedział się naczelny lekarz, został także poinformowany naczelnik obozu, który stwierdził, że jest bezsilny wobec prawa przestępców, jest   ono   tak   silne,   że   wcześniej   czy później   wyrok dosięga każdego, na   kogo   padł.   Naczelny lekarz nie  pozwolił   mi   wychodzić   poza   obręb szpitalny,   ale   to   i   tak nie   gwarantowało   bezpieczeństwa.

 

Choć  nie   do   końca   zdawałam sobie sprawę z grożącego mi niebezpieczeństwa,   to   jednak   bardzo   się  bałam.   Polki   były   bardzo    szanowane   i   cieszyły   się   dużą   sympatią   w tamtejszym   środowisku   szpitalnym.   Wiadomość o wyroku na mnie wszystkich   bardzo   poruszyła,  tym   bardziej,   że   wszyscy  czuliśmy   się   bezradni   wobec   zaistniałej   sytuacji.

 

I stał się cud !

Przyjaźniłam   się   wtedy   z    uroczą,   śliczną   dziewczyną  – Estonką,  nazywała się Made Tikerpu.  Made pracowała jako pielęgniarka na oddziale internistycznym   i  była   wręcz   ubóstwiana przez   pacjentów.   Kiedy   dowiedziała się o   wyroku   na   mnie bardzo   płakała   rozumiejąc,   że   grozi   mi   śmierć.   Do jej wielbicieli   należał   także   przywódca   przestępców,  przebywający wówczas jako pacjent na oddziale. Gdy zobaczył   zapłakaną   Made, zapytał   co   się   stało   i wówczas   ona   powiedziała   mu   o   tym, co   grozi   jej   przyjaciółce.

Wkrótce   bandzior   znikł   ze   szpitala.   Zjawił   się   po   kilku dniach   i   zwrócił się do Made: „W dowód mojej, wielkiej miłości do ciebie chcę ci dać wielki prezent. Powiedz swojej   przyjaciółce,   że odtąd   może   spać spokojnie”. Człowiek ten przez kilka  dni   „odegrywał”   moje życie z   każdym przestępcą   po   kolei,   w   ten sposób zdobywając   prawo   do   decydowania   o   moim   losie.

 

Wszyscy odetchnęli z ulgą, a ja dziękowałam Tej ukochanej Wileńskiej Matce Boskiej Ostrobramskiej za to niezwykłe ocalenie.

 

Niedługo po  tym wydarzeniu  zostałam   wywieziona   do obozu żeńskiego o srogim reżimie w Workucie, leżącym  w  kręgu zapolarnym.   Tam  już nie  mieliśmy swoich   nazwisk,   tylko numery: na kurtce na plecach, na spodniach, na czapce. Poniżano nas  na każdym kroku.    Szczególnie   sadystyczne były konwojentki. Lubowały się w rewizjach – zbiorowych (sprawdzały baraki)   lub   też osobistych. Zabierały   przy  tych   okazjach   wszystkie   pamiątki czy   listy,   jeżeli   jeszcze   komuś udało   się   je   przemycić   do  obozu.

 

Także  i  w   Workucie   karcer mnie nie ominął. W czasie świąt Bożego Narodzenia   zrobiłam  z  waty  świętego   Mikołaja.   Karcer  i  zakaz otrzymywania i pisania   listów   były   karą.

W  tym obozie  w  pewnym   okresie     byłam    jedyną  Polką (przeważnie Rosjanki i Ukrainki były tam mieszkankami), wychodziłam więc nieraz z baraku i deklamowałam  wiersze,  aby mówić po polsku.   Szczególnym  wierszem był „ List do matki   z   Sybiru”   Or-Ota.

 

W   kręgu   zapolarnym   przez   pół   roku   trwa   noc,   a   przez pozostałe   pół roku dzień.   W   czasie   bardzo   krótkiego, trwającego   kilka   tygodni   lata   kwitną piękne, żółte   kwiaty, przypominające róże. Urok jednak tych kwiatów nie przesłonił widoku bezdrzewnej,   pełnej   trzęsawisk   i   grozy   tundry.

 

6.   Droga do nikąd. Purga

Wykorzystując lato skierowano nas do robót przy budowie drogi, prawdopodobnie kolejowej, która  miała  połączyć  Europę   z   Azją (?). Na   mapie   jest to zielone pasmo  nad   Uralem.

Wśród  mokradeł   tundry  widoczne   były   kępy   traw.  Były   to  głęboko idące   pod   wodę   ‘słupy”   ziemi  mające   taką   zieloną   grzywę –   bardzo   niebezpieczne,   bo   „słupy”   się   chwiały,   woda   je    otaczająca  była   głęboka,   więc   stawanie   na   taką   kępę   było ryzykowaniem   życia.

 

Praca   nasza   polegała   na   zasypywaniu    takiej   wody   początkowo   żwirem,   a   potem   kamieniami.   Gdy   można   było   położyć   prymitywne   tory,   kamienie   dowoziłyśmy   wagonetkami,   a   gdy   takie   nasypy   udało   się   dobrze  umocnić,   układałyśmy   wytrzymalsze   tory,   na   które   wjeżdżały   ogromne   platformy wypełnione kamieniami.   Taką   platformę   musiały   rozładować  dwie   osoby   –   była   to   norma   dzienna   (śni   mi   się   nieraz,   że   nie   mogę   z   tym   poradzić).   To   była   bardzo   ciężka   praca.    Na   dodatek   towarzyszyły   jej   ogromnie   dokuczliwe   komary    i   chyba   jeszcze   bardziej   dokuczliwe   małe   muszki,    które   mimo   tzw. „nakomarników”   na   twarz   –   przedostawały   się   pod   nie  i   wgryzały   w   spojówki   oczu,   powodując   nieraz   płynące   strużki   krwi   po   twarzy.

Droga  ta   nigdy   nie   została   dokończona   –   nazwana   więc   została   „Drogą   do  nikąd”.

 

Zimą   w   Workucie   panowały   bardzo   duże   mrozy.   Dochodziły   do   minus 70 stopni   Celsjusza.

Czasami   w   takie  zimowe   noce   oglądałyśmy   niepowtarzalne   zjawisko,   które  występuje   tylko    daleko   na   północy   –  jest   to   zorza   polarna.   Mimo   zmęczenia,   zrywałyśmy   się  z   prycz,   by   podziwiać   niesamowite   piękno   zmieniających  się   świateł   (z   przewagą   seledynowego),  przybierających   nieraz   fantastyczne   kształty.

 

Ale   występowało   tam   także  i   inne,   groźne   zjawisko,   a    mianowicie   purga !   Jest   to   coś   w   rodzaju   zamieci  w   straszliwym   wydaniu.   Początkiem   purgi   były   spadające   wolno   płatki   śniegu,   które   stawały   się  coraz   większe  i   osiągały   prawie   wielkość   dłoni.   Był   to   piękny   widok.   Lecz   za   chwilę   pojawiał   się   silny,   wyjący   wiatr,   stawał   się   wciąż  coraz   silniejszy   i   silniejszy,   do   tego   stopnia,   że   nie   słyszałyśmy   się   nawzajem    i   musiałyśmy   mocno   trzymać   się   za   ręce,   aby   utrzymać   się   na   nogach.   Bywało,   że   całe   brygady   wraz   z   konwojentami   były   zasypywane   przez   śnieg  –   purgę   i   dopiero   wiosną,   gdy   śniegi   topniały,   znajdywano  zasypanych   ludzi.

 

Purga   powodowała   zasypywanie   torów,   uniemożliwiające   transport   kolejowy.   Wyprowadzano   nas   wtedy   do   pracy,   do   walki   z  tym   żywiołem.   Szalejący   wiatr   powodował,   że  śnieg   wbijał   się    w   nasze   buszłaty    i   tiełogrejki   (przenikając   aż   do  ciała),   które   natychmiast   zamarzały.   Wyglądałyśmy   jako   kosmonautki.

Nigdy   przedtem   ani   potem   nie   słyszałam  tylu   przekleństw   dotyczących   rodziny,   Boga,  Ojczyzny.   Zwały  śniegu naniesione   przez   atak  purgi   sięgały   nieraz   6   metrów   wysokości.   Śnieg   był   tak   mocno  zbity,   że    trzeba   było   rozbijać    go   kilofami.   Naszym   zadaniem   było   przekopanie   takiego   tunelu,   aby   pociąg   mógł   przejechać,   Zaspy   były   bardzo    wysokie,   warunki   pracy   bardzo   trudne,   dlatego   tunele   nie   były   zbyt   szerokie.   Kiedy   przejeżdżał   pociąg   lub   lokomotywa ,   starałyśmy   się   przybliżyć   jak   najbardziej   do  śnieżnej   ściany.    Nieraz   poprzez   wycie   wiatru   nie   słyszałyśmy   nadjeżdżającego   pociągu   i   tylko   silne   światła   lokomotywy     były   sygnałem,   aby   mieć   się   na   baczności.   Niestety,   zdarzył   się   wypadek,   kiedy   brygadierka   naszej   grupy   została   wciągnięta   przez   pociąg.   Zginęła   na   miejscu.

 

W   końcu   1954   roku   zostałam   przeniesiona   do   innego   obozu   i   specjalnego,   wydzielonego   baraku,   w   którym  grupowano   osoby  przygotowywane   do   zwolnienia.   Mój   wyrok   –  10   lat   obozu   –   wkrótce   dobiegał   końca.   Któregoś   dnia   wywołano   mnie   do   biura   i   odczytano   niezliczoną   ilość   paragrafów.   Następnie   dano   do   podpisania   dokument,   z   którego   wynikało,   że   odtąd   będę   stałą   mieszkanką   Workuty   i   obywatelką   Związku   Sowieckiego.   Nie   zgodziłam   się  podpisać,   zagrożono   wówczas   nowym   wyrokiem.   Mimo   wszystko,   nie   zgodziłam   się.   Odprowadzono   mnie   z   powrotem    do   obozu.   Chociaż   od   tego   momentu    minęło   już   57   lat   –   wciąż   doskonale   go   pamiętam,    dotąd   w   snach   pojawia   się   obraz,   że   dochodzę   do   furtki,   ale   zostaję   cofnięta   do   obozu.   Budzę   się   w   nocy   przerażona.

Po   tygodniu   zostałam   ponownie   wezwana   do   biura.   Znowu   położono   przede   mną   dokument   do   podpisania,   ale   tym   razem   był   to   dokument   stwierdzający,   że   w   danym   okresie   przebywałam   na   terenie   Workuty.

Ten   czas   oczekiwania   na   decyzję   był   dla   mnie   ogromnie   trudnym.   Wiedziałam   o   tym,   że   dodatkowy   wyrok   można   było   otrzymać   za   byle   błahostkę,   na   przykład,   że   film   amerykański   podobał   się   komuś   bardziej  niż   radziecki,   również   za   odmowę   wykonania   jakiegoś   polecenia.   Dodatkowe   wyroki   wydawano   bardzo   często.   Miałam   więc   przed   sobą  okrutne   wizje,   przeżyłam   to   strasznie   i   być   może   dlatego   moment   cofnięcia   mnie   do   obozu  nieraz   pojawia   się   w   moich   snach.

 

7.   Wreszcie   wolność.  Powrót  do  Polski.

Kiedy    więc   wreszcie   otworzyła   się   przede   mną   brama   i   wyszłam   na   długo   oczekiwaną   wolność   –   byłam   szczęśliwa !

Przestałam   być   więźniem  –   ale…..   byłam   zesłańcem !

Za   bramą   oczekiwała   na  mnie  jedna  z   moich   serdecznych koleżanek  Janeczka   Zuba.   Zamieszkałam   w   polskiej   rodzinie  P.P. Jackiewiczów.

Niedługo    potem   znalazłam   pracę   w   laboratorium  przy   jednej   z   kopalń.    Udało   mi   się   także   otrzymać   mały   pokoik   szerokości   około 2 m, wysokości   ok. 3 m,   a   długości  także   około   3 m.   Ktoś   podarował   mi   tapczan,   na   którym   spałyśmy   we   cztery:  Janka,   Wanda,  Hala   i   ja.   Ale   było   nam    tam   dobrze.   Nawet   kiedyś   –   w   niedzielę   Palmową   –  ksiądz   Drzepecki  odprawił   tam   mszę   świętą.

Nie   wytrzymując   stanu   jakiejś   beznadziejności,   jeżeli   chodzi   o   powrót   do   Polski  –   któregoś   dnia  zaryzykowałam   i   poszłam   do   Urzędu  NKGB  w  Workucie.   Tam    powiedziałam,   że   wiem,   iż   na   mocy  specjalnego   polsko-sowieckiego   porozumienia   Polacy   mogą   wracać   do    kraju.   Wymyśliłam   to   na   podstawie   informacji,   że   grupa   Niemek   z   obozu   została   odesłana   do   Niemiec.

Komisarz   z   urzędu   nieco   się   zdziwił,   ale   powiedział,   abym  zjawiła   się   za   tydzień  i   wówczas  wszystko   mi   wyjaśni.

Tydzień   później  –   zaopatrzona   w   bieliznę   na   zmianę,   chleb,   kanapki   –   odprowadzona   przez   załzawione   koleżanki,   spodziewające  się   najgorszego   –   ruszyłam   do   gmachu   NKGB.   Usłyszałam,   że   istotnie   jest   możliwość   powrotu   do   Polski,   trzeba   tylko   nawiązać   kontakt    z   rodziną,   otrzymać   od   niej   zaproszenie  i   zapewnienie,   że   jest   w   stanie   utrzymać   „repatrianta”.

 

Po   powrocie   do   koleżanek,   powtórzyłam  dobre   wieści.   Oczywiście   od razu  starałyśmy   się   nawiązać   kontakt   z   rodzinami.   Poprosiłam   kolegów,   którzy   już   wcześniej   mieli   kontakt   z   najbliższymi,   aby   przekazali   moją   ogromną  prośbę   o   zamieszczenie   w   prasie   w   Polsce   ogłoszenia,   że  żyję   i   oczekuję   na   kontakt   z   rodziną.   Moja   mama  szukając   wszędzie   informacji   o   moim   losie  otrzymała   wiadomość   z   Czerwonego   Krzyża,   że   ja   nie   żyję.   Ale   serce   matki   nie   pozwoliło  uwierzyć   jej   w   tę   smutną   wiadomość.

Na   Wybrzeżu,   w   Gdańsku,   szczęśliwym  trafem   mama   odczytała   w  prasie   moje   ogłoszenie.  Nawiązała   więc   szybko   kontakt   z   rodziną,   która   dała   to   ogłoszenie,   a   potem   ze   mną.   Musiała   załatwić   mnóstwo   formalności,   setki   papierów,   które   po jakimś   czasie   dotarły   do   mnie   i   które   złożyłam   w   NKGB.

Ale   minęło   jeszcze   długich   9   miesięcy,   zanim   przyszło   zawiadomienie  o   wydaniu   pozwolenia   na   mój   wyjazd   do   Polski.

Po   paszport  trzeba   było  polecieć   samolotem  do  Syktywkaru   –  stolicy  Republiki  Komi  (w  tej  republice  znajduje   się   Workuta),   gdyż   ze   względu   na   rozlewiska   tundry,   nie   było   tam   innych   dróg   dojazdowych.

 

Wracałam   do   Polski   w   towarzystwie  jeszcze  dwóch   osób :   Staszka   Dużniaka   i   Mariana   Świerczyńskiego,   pociągiem    przez   Moskwę.   Był   to   czerwiec   1955   roku.

 

Kiedy   dojechaliśmy   do   granicy   w  Terespolu   i   zobaczyłam   słup  biało-czerwony   i   przy   nim   żołnierza   w   polskim   mundurze,   zaczęłam   strasznie   płakać.   Były   to   chyba   wszystkie   łzy,   tłumione   przez   jedenaście   lat.   A   już   wydawało   mi   się,  że   nie   jestem   zdolna   do   płaczu, tymczasem   szlochałam   straszliwie,   nie   mogąc   z   siebie   wydobyć   słowa.   Kiedy   pociąg   zatrzymał   się   na   stacji   i   wszedł   celnik   pytając   o   paszporty,   widząc,   że   coś   się   ze   mną   dzieje,    chyba   nawet   nie   poprosił   mnie   o   paszport.   Nie   mogłam   uspokoić   się   aż   do   Warszawy.

Dopiero   w   Warszawie   zawiadomiłam   moją   mamę   o  tym,   że   jestem   w   Polsce   i   przyjadę   do   niej   na   Wybrzeże.   Do   ostatniej   chwili   nie   byłam   pewna,   czy   dojadę,    czy   to   prawda,  że    jestem   już   w   kraju.

 

Nasze   spotkanie   było   niesamowite.   Moja   mama  w   pierwszym   momencie   mnie   nie   poznała.   Dopiero   gdy   zawołałam „mamusiu”   – wtedy   mnie  poznała  i   wyciągnęła   ramiona   –   najmilsze, najukochańsze,   najdroższe   na   świecie,   w   które   wtuliłam   się  jak   małe   dziecko.   Płakałyśmy   obie.  Ileż   musiało   przeżyć  jej   biedne serce,   o   tym   chyba   świadczyła  Jej   mocno   posiwiała   głowa.

Dowiedziałam   się,   że   Tato  zmarł   w   rok   po   moim   aresztowaniu.

 

 

8.   Wymarzona   Medycyna.

Zamieszkałam   w   Gdańsku.

Dzięki   temu,   że   była   polityczna   odwilż  –   słynny   Październik’56   jeszcze   pamiętam,   jak   z   okien   Gdańskiej   Akademii  Medycznej   leciały   książki   do   filozofii   marksistowskiej   i   inne)   –   po   zdaniu   egzaminu   z   chemii   i   fizyki   dostałam  się   na   studia.

Nie   mogę   opisać,   jaka   byłam   szczęśliwa.   W   sali   wykładowej   chciało   mi   się   krzyczeć   z   radości.

W   gronie   koleżanek   i   kolegów,   mimo,   że   byłam   od   nich   starsza   (na   samym   początku   była   nieduża   grupa   „starszaków”)   –   czułam   się   cudownie.

 

Z   wieloma  dotąd   łączą   mnie   serdeczne   przyjacielskie   więzy.

Studia   ukończyłam   z   bardzo   dobrymi   wynikami.   Byłam   dumna   –   bo   dotrzymałam  danego   sobie   słowa,   że   zostanę   lekarzem.

 

W   1959   roku   wyszłam   za   mąż   za   wspaniałego   człowieka   inż.   Leona   Jana  Powolnego   –   już   niestety   nie   żyjącego.   Pierwsza   córeczka  zmarła.   Mam   dwoje   dzieci :   syna   Janusza –   absolwenta   Wyższej   Szkoły   Muzycznej –  dyrygenta (również  po   lingwistyce   angielskiej)   i   córkę   Renatkę   po   germanistyce,   a   także  pięcioro  wnucząt   w   wieku 4 – 12   lat.

 

Zrobiłam   dwa   stopnie   specjalizacji   z   analityki   lekarskiej   i   w   latach   siedemdziesiątych  obroniłam   pracę   doktorską  pt. :  „Wpływ   stresu   przewlekłego   na   gospodarkę   tłuszczową”  –   w   aspekcie   czynników   ryzyka  w   chorobie   wieńcowej.   Interesowała   mnie   także  zawsze   hematologia.

Pracowałam   jako   adiunkt   w   Centralnym   Ośrodku   Badawczym   Kolejowej   Służby   Zdrowia   aż   do   emerytury.

 

Oprócz   pracy   lekarskiej,   która   mnie   pochłaniała,   nawiązałam   kontakty   z  wieloma   łagiernikami   –   współtowarzyszami   niedoli   w   więzieniach  i   obozach,   skazanych   tak   jak   i   ja   za   walkę   o   Wolną   i   Niepodległą  Polskę   w   szeregach   Armii   Krajowej.

 

 

9.   Na   emeryturze.

Od   2003   roku   jestem   prezesem   Zarządu   Głównego Stowarzyszenia   Łagierników   Żołnierzy   Armii   Krajowej.    Oprócz   różnych   innych   spraw   organizuję   coroczne   pięciodniowe  zjazdy   łagierników,   na   które   oprócz   członków  z   kraju,   przyjeżdżają   także   członkowie  z  zagranicy   –   głównie   z   Białorusi,   Litwy,   Ukrainy.   Zwiedzamy   wiele   cudownych   obiektów,   wspominamy,   śpiewamy   nasze   pieśni   patriotyczne,   wojskowe, wracając   myślami   do   młodości   i   tych   lat   „chmurnych   i   górnych”.

 

Od   15   lat  (od 1966 roku)   jestem   także   redaktorem   ‘Kwartalnika”   Stowarzyszenia,   w   którym    staram   się   uchronić   od   zapomnienia   ostatnie   wydarzenia   historyczne   i   losy   ludzi,   którzy   swoją    młodość   i   zdrowie,   a   nieraz   i   życie   poświęcili   Wielkiej   Sprawie.   Ich   wspomnienia   są   nieraz   wstrząsającą   prawdą   o   tym,   jak   okrutnym   może   być   człowiek   dla   drugiego   człowieka  –   homo   homini  lupus  est !

 

Dzięki   Koledze  dr med. Edwardowi  Ordyńcowi,   działającemu  z  ogromnym   zaangażowaniem  i   wkładającemu     w   nasze  spotkania  całe serce   –   oprócz   zjazdów   jubileuszowych  lekarskich  (z   okrągłą   datą)   odbywają   się   także   co   roku  krótkie,   małe     spotkania.   Zawsze serdeczne,   z   łezką   w   oku.   Zdarza   się   czasami,   że   pytamy   siebie   nawzajem  „czy   Ty   to……?   Trochę   (!)   niektórzy   się  zmienili,   ale   wciąż   w   pamięci,  oczyma   duszy   widzi   się   kochane,   roześmiane   twarze.  Wielu   z   nas   niestety   odeszło   już   na   zawsze.

Niezapomnianych,   wspaniałych   profesorów   już   także   nie   ma.   Jakże   smutno !   A  byli   to   wyjątkowi,   wspaniali   ludzie,   cudowni    wykładowcy.   Wielkie   osobistości  (większość   z   wileńskiego  Uniwersytetu im. Stefana   Batorego).

Ech….   Łza   się   w   oku   kręci !

A  chciałoby   się   jeszcze   raz   zaśpiewać :

Vivat  Akademia !         Vivant   Profesores !

Udostępnij ten Artykuł